W Cancale jadłem najlepsze ostrygi. Kosztowałem małże w przeróżnych formach podania. W chłodniejsze dni rozgrzewałem się zupą rybną. Do tego regionalne galettes, crêpes i naturalnie solona jagnięcina. Z wizyty na targu w Saint Malo można pisać książkę.
I tyle... dlaczego? – bo nie chcę rozpocząć wywodów w stylu żalów goryczy, dlaczego tam jest niby wszystko, a tu znacznie gorzej. Polska nigdy nie będzie Francją i na odwrót. Nie będzie również krajem basenu Morza Śródziemnego. Zdani jesteśmy na te, które posiadamy w mniejszej ilości - dary morza, jezior, rzek i ziemi. Ale czy potrafimy je docenić? Jestem wpisany w polską rzeczywistość i zastanawiam się, dlaczego w tak wielkim, europejskim kraju, co by nie powiedzieć, z kulinarnymi tradycjami nadmorskich regionów powoli zmienia się to wszystko w gofrowo-smażalniano-fastfoodowy legoland.
Tak naprawdę winni jesteśmy sobie sami. Ktoś określił, że stosunek do własnej kuchni obrazuje stosunek do własnej kultury. I tu chyba jest sedno sprawy, bo naszą kulinarną kulturę konsumpcji pochłonęła bylejakość. Można powiedzieć – kryzys, że społeczeństwo jest mniej zasobne, jest w tym dużo prawdy. Według mnie raczej społeczeństwo jest niewymagające. Nie chodzi tu o drogi, ekskluzywny produkt. Przyczyn jest wiele, począwszy od tego, że tzw. restauracje, tawerny sezonowe nie dbają o jakość produktu, często przyrządzanego przez osoby niewykwalifikowane. Niektórzy porównując ceny i estetykę konsumpcji dawno powiedzieli sobie stop. Część przeszła do gastronomicznego podziemia organizując się z zakupem za pośrednictwem zaprzyjaźnionych często od lat rybaków. Wydaje mi się, i obym nie miał racji, że grupa ludzi, którzy docenią doskonałą zupę rybną, wykwintną prostotę świeżej ryby z rusztu, świetnego śledzia (nie z gotowych, chemicznych zapraw), lub specjalnie przyrządzonych ryb na wiele sposobów – jest zbyt mała i ginie w całej turystycznej masie. W Polsce niestety nadal panują trendy typu dużo, jak najwięcej. Jest to spacer po zamkniętym kręgu. Nie wykorzystujemy swoich możliwości, tak jak to się robi w innych krajach. I jeszcze długo nie uwolnimy się od zapachu frytury, tłustej panierki, pangi, ryby maślanej i innych mrożonych chwastów rybnych z dodatkiem fast-foodów XXL.
Niestety, nigdy chyba nie dogonimy Francuzów czy Włochów w umiejętności rozsmakowywania się w tym co jemy. Lubimy dużo i szybko. Za szybko.
Francuzi, zorientowawszy się iż całe dziedzictwo narodowe (żarcie) jest w zagrożeniu – zwłaszcza młode pokolenia poddające sie amerykanizacji – wprowadziło do szkół przedmiot, które w wolnym tłumaczeniu
nazwano nauką smaków. Coś na kształt lekcji wychowawczych, gdzie restauratorzy z własnych środków
(częściowa dotacja państwa) robili na oczach uczniów jedzenie i mówiąc o tym, częstowali dzieciaki.
Można to kreślić, jako wspaniałą „manipulację”. Dzieci dowiedziały się: co to jest, z czego, jak się przyrządza, no i wreszcie jak smakuje. Lekcja około godziny 12:00 – w najlepszym czasie by coś zjeść.
Proste ?! Nie będę pisał o efektach. Najgorsze notowania mają fastfoody we Francji. A jeżeli ktoś z tego
korzysta, to głównie emigrancji z Afryki i byłego bloku wschodniego oraz jakaś część lumpenproletariatu
krajowego.
Rozwiązanie genialne i wbrew pozorom proste. Niestety nasze szkoły nie mogą sobie poradzić z programem nauczania, wagą tornistrów i dyscypliną, a co dopiero z tematem żywienia (szkolne sklepiki i bufety). Pozostają rodzice… i tu krąg się zamyka…
Podobne inicjatywy już ruszają w Polsce – Kulinarna Edukacja Dzieci i Młodzieży 2010
Szanowni Państwo! Panie Rafale! To co przeczytałem, stało się przysłowiowym midem na moje zbolałe serce. A dlaczego zbolałe ?! No bo, od wielu lat obserwuję polską rzeczywistość „jedzeniową” i nie chcąc zawężać tematu do gastronomii, kulinariów, fastfoodów czy innego badziewia, próbuję opierać się tym tragicznym manipulacjom naszym podniebieniem, żołądkiem a w konsekwencji – naszą świadomością, tego co jemy! W styczniu założyłem blog, w którym podjąłem próbę uświadomienia czytającym, co jemy, czym nas żywią. http://cojemy.blog.onet.pl Nie potrafię posługiwać się tak zręcznie piórem jak to robicie Państwo, brak czasu, kłopoty jak to w interesach – a wreszcie doza niewiary – zniechęciło mnie do dalszego pisania. Myślę jednak, po przeczytaniu powyższego spotu, że nawet jeżeli mówimy w tle walki z wiatrakami, to jednak trzeba mówić. Nie będę się rozwodził, Państwa bardzo syknretyczny i rzeczowy opis tej smutnej rzeczywistości jest potwierdzeniem moich długoletnich obserwacji. Wnioski są bardzo smutne. Prowadzę działalność gospodarczą, o której można w wielkim skrócie poczytać na stronie mojej „firemki” (http://www.pasztety.com). Zastanawiam się, czy nie powinno sie podjąć próby tworzenia grupy społecznej, pragnącej w jakiejś formie podejmować sprzeciw przeciwko oszustwom „jedzeniowym” ?! Pozdrawiam bardzo serdecznie Zbyszek Kusowski
Panie Zbyszku, myślę że dobrą formą sprzeciwu będzie ignorowanie tego, czego nie akceptujemy (nie akceptuję=nie kupuję). Póki co szala obojętnego podejścia do jakości żywienia przeważa nad szalą świadomego wyboru.
sami sobie winni ???? co to wogóle za bzdury ze jesteśmy sami sobie winni!!!!!
że mieszkamy nad bałtykiem a nie atlantykiem
ze nie ma u nas ostryg i nie jemy ich od dziecka
że tam tak pięknie a u nas brzydko
powiem jedno swojego nie znacie a cudze chwalicie ,
pewnie nigdy nie byłeś nawet w jastarni :)
i nie jadłeś świeżo złowionego dorsza seviche
Witaj, wydaje mi się, że nie do końca zrozumiałeś mój wpis. Daleki jestem od jednoznacznej krytyki nt. uwarunkowań geograficznych (jak sugerujesz) – zadaję pytanie czy potrafimy docenic to co mamy. A Półwysep Helski z Jastarnią na czele znam bardzo dobrze – od wielu lat jesto to moje ulubione i główne miejsce wypoczynku w Polsce.
Pozdrawiam!